Czytelnia > Felietony > Polecane
Mistrzowie są… nienormalni [FELIETON]

Zurych, Szwajcaria, 17.08.2014. Reprezentant Polski Yared Shegumo zdoby³ srebrny medal w maratonie podczas lekkoatletycznych mistrzostw Europy w Zurychu, 17 bm. (aw/mgut) PAP/Adam War¿awa
Kibice wypowiadający się na temat sportu popełniają często prosty błąd – zapominają, że mistrzowie oraz osoby osiągające wielkie sukcesy nie są normalnymi ludźmi. Zwykły, szary człowiek nie biegnie maratonu z prędkością 2:55/km, podobnie jak na rowerze nie zjedzie z górki z prędkością przekraczającą 100km/h. Osiągnięcia sportowe nie są dla normalnych. Wszyscy mistrzowie sportu są wyjątkami spoza normy.
Niektórym zdaje się, że sport jest sprawiedliwy i że spokojna, pokorna praca popłaca rekordami. To wyjątkowo głupie złudzenie. Owszem, pokorą i pracą można się poprawić do pewnego stopnia i takie podejście sprawdzi się u przeciętnego człowieka. Jeśli jednak mówimy o zostaniu mistrzem, osiągnięciu wyjątkowego sukcesu, to dokonują tego ci, którzy są w stanie zaryzykować i nagiąć reguły. Tylko ci, którzy są w stanie wyjść ze strefy komfortu, dokonać rzeczy pozornie niemożliwych już na etapie treningu, dokonają cudów i na zawodach.
Jeszcze kilkanaście lat temu wiele w Polsce narzekano na trudny los maratończyków. Że nie mają się za co utrzymać, za co trenować i tak dalej. To się dawno zmieniło – prawie wszyscy najlepsi maratończycy i maratonki są na etatach wojskowych. Mają komfort przygotowań, zapewnione zarobki, spokój sumienia, a poza bieganiem nie muszą robić nic specjalnego, poza okazyjnych pokazaniem się na ćwiczeniach i sfotografowaniem w mundurach. I co się stało? Czy to poprawiło polskie wyniki w maratonie? Absolutnie nie! Jest tak samo lub wręcz gorzej. Bo sukcesy nie wykuwają się w komforcie ani nie są domeną ludzi sytych i zadowolonych z siebie.
Nie jest przypadkiem, że Kenijczycy, odnoszący największe biegowe sukcesy, są ludźmi biednymi. Dla nich wynik to jest być albo nie być. Są zdeterminowani, zawzięci i gotowi umrzeć podczas treningu lub na zawodach, byle osiągnąć sukces. Nie jest przypadkiem, że jedyny maratoński medal dla Polski w ostatnich latach – wicemistrzostwo Europy – zdobył Yared Shegumo, jeden z nielicznych biegaczy elity, który nie służy w wojsku. Yared miał w sobie determinację, żeby coś osiągnąć, rodzinę do wykarmienia i swoją drogę na szczyt wydrapał pazurami, po drodze pracując fizycznie w Wielkiej Brytanii. Od kiedy zaczął dobrze zarabiać i żyć spokojnie, także on popadł przeciętność.

Emil Zatopek. Fot. Getty Images
Żeby osiągnąć mistrzostwo w sporcie, trzeba zrobić coś, co wszystkim wydaje się niemożliwe, wręcz nieodpowiedzialne. Gdy 70 lat temu Emil Zatopek biegał mordercze, niewyobrażalne dla innych interwały, dwa razy dziennie, robił coś, co się nie mieściło w ówczesnych standardach. Potem niemiecki trener van Aaken wprowadził do biegania objętości przekraczające 200 kilometrów tygodniowo i namawiał do biegania jeszcze więcej, a jego podopieczni zgarniali medale imprez międzynarodowych. Tą samą drogą poszedł szkoleniowiec z Nowej Zelandii Arthur Lydiard, a wcześniej Węgier Mihaly Igloi. Australijczyk Ron Clark pobił rekord świata na dychę, bo jako pierwszy wpadł na to, że będzie nie tylko biegał dużo, ale część z tych treningów wykona bardzo szybko, w tempie rzędu 3:00/km. Brytyjczyk David Bedford poszedł jeszcze dalej, bo biegał i mocno, i interwały, a objętościowo przekraczał 300 kilometrów tygodniowo. Pobił rekord świata, ale szybko skończył karierę z powodu kontuzji.
Wielkie jednostki, wprowadzające innowacje, nie były osobami pokornymi, umiały iść pod prąd. Mało kto pamięta już, że Zatopek za sprzeciw wobec władz został zesłany do kopalni uranu, a brytyjscy rekordziści bywali nienawidzeni przez cały sportowy światek. Gordon Pirie za bezczelność i pewność siebie, a Bedford za prowokacyjne, czerwone skarpetki, które zakładał na zawody. Ojciec Sebastiana Coe podśmiewał się z tradycyjnych wzorców treningu i stworzył własny system, a w nim rekordzistę świata. Nawet polski Jan Mulak, twórca Wunderteamu, po swoich sukcesach został szybko utrącony w PZLA. Mówił zbyt wiele, zbyt śmiało, zbyt otwarcie wyrażał poglądy i krytykował cichych, pokornych konformistów.

Jan Mulak (po prawej) podczas treningu Zdzisława Krzyszkowiaka. Fot. East News
Pod tym względem w sporcie nic się nie zmienia. Tak było, jest i będzie. Potencjalny rekordzista musi umieć robić swoje, nie zważając na nic i musi być gotowy do przekroczenia granic zdrowego rozsądku. Oczywiście nic za darmo – 99,9% próbujących polegnie w tej walce. Zniszczą ich kontuzje, przetrenowanie, zmęczenie psychiczne. Ale jedno jest pewne: pokorne cielę może ssać dwie matki, ale na pewno nie wejdzie na sportowy szczyt. Do tego potrzebna jest żelazna determinacja oraz umiejętność wykonania tego, co się nie śniło filozofom. I ba, jeszcze trzeba być w tym mądrym lub mieć mądrego trenera. Należy trenować szaleńczo, ale nie na ślepo. Wiedzieć, które reguły można nagiąć, a które pozostawić.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest, że jednostka wybitna ma zawsze wielu wrogów i krytyków. Przeciętniak spod bloku powie, że bieganie 300 kilometrów w tygodniu jest niemożliwe. Że się nie da i że to na pewno doping, bo on by tak nie mógł. Że interwały 13 razy w tygodniu to pewna śmierć. Że w wieku 45 lat nie można biegać szybko. Bo nie. Przeciętniakowi to się po prostu nie mieści w głowie. Osobę, która spróbuje, przeciętniak najpierw wyśmieje. Jeśli, nie daj Boże, się uda, sukces podważy, umniejszy, skrytykuje. Przeciętniak nie jest w stanie zrozumieć, że nie rozumie, bo jest przeciętniakiem. A mistrzowie są kimś więcej. Są po prostu nienormalni.