Blogi > Czytelnia > Czytelnia > Felietony > Blogi > Marek Tronina
Bez znieczulenia. O Kenijczykach, Polakach i organizatorach [FELIETON]
Fot. Piotr Dymus
Ten tekst powstawał przez kilka dni. I dobrze. Gdybym umieścił go na stronie w czwartek – byłby niepełny. W międzyczasie okazało się bowiem, że na szczęście ludzi rozsądnych jest jednak więcej, niż mi się na pierwszy rzut oko wydawało. Ale żeby ci rozsądni dostali do ręki argumenty w dyskusji, publikuję niniejsze słowa.
Jeśli słynny artykuł Sebastiana Ogórka w Biztok.pl miał ma na celu pokazanie problemu, jakim jest masowy udział w polskich biegach rzeszy przeciętnych, ale z reguły lepszych od polskich biegaczy zawodników z Kenii – to sukces chyba przerósł oczekiwania autora. Okazało się bowiem, że tekst uruchomił nie tylko dyskusję, ale i pokłady najbardziej prymitywnych instynktów i odczuć – z rasizmem na czele.
Czasami staram się pisać metaforycznie, bo mam wrażenie, że to jakoś lepiej trafi do odbiorców. Ale widzę, że nie tędy droga. Muszę napisać otwartym tekstem.
Żyjemy w świecie, który łatwy nie jest. Co gorsza, nie jest to świat, który jest sprawiedliwy. Chcemy wolności to ją mamy. Chcemy wolności, ale marzymy po cichu o takiej wolności ograniczonej, tylko dla nas, po naszemu? No niestety, tak się nie da. Albo wszyscy – albo nikt. Zasady muszą być jednakowe dla każdego. System równych i równiejszych jednak się nie sprawdził. Miłośników ręcznego sterowania zapraszam na Kubę.
Zresztą po co lecieć na zachodnią półkulę – z lekcji historii doskonale znamy system, który w zaodrzańskim kraju zbudował całą teorię o źródłach zła wszelkiego, którymi to źródłami mieli być Żydzi. Jak to się skończyło – wiemy doskonale. Widzę, że w 80 lat później na wschód od Odry zaczęła się kolejna krucjata – przeciw zawodnikom z Afryki, którzy są źródłem nieszczęść polskich biegaczy. Przesadzam? Nie sądzę. Poszczujmy jeszcze trochę otumaniony naród, a pierwszy kamień lecący w kierunku biegnącego na czele jakiegoś małomiejskiego biegu czarnoskórego biegacza pojawi się szybko. Potem będzie już z górki.
Autor artykułu opowiedział sprawnie o tym, jak to łatwo przewieźć do Polski Kenijczyka, jak się go wozi po kraju i obstawia nim biegi, a w efekcie – jak się pozbawia biednych polskich zawodników szans na godziwy zarobek. No bo Kenijczyków nie dość, że jest wielu to jeszcze są szybsi. I co gorsza – co jasno sugeruje autor – biegają na dopingu.
Złem są więc zarówno sami Kenijczycy, jak i ich menedżerowie (ze wskazaniem dwóch konkretnych grup). Ale chwila – prowizja za pośrednictwo jest czymś normalnym i nie musimy chyba pisać o tym całego artykułu. Na pośrednictwie zarabia agent artysty, celebryty, pośrednik w sprzedaży nieruchomości, pracownik Fundacji „Maraton Warszawski” zajmujący się sprzedażą reklam w BIEGANIU. To czemu prowizja dla menedżera Kenijczyka przedstawiana jest jako coś nagannego – przebóg, nie wiem. Chłop widzi rynkową niszę i okazję do zarobku – to ją wykorzystuje. Small business is the engine of the American economy. Psioczymy na rząd, że krępuje działalność gospodarczą mnożąc bzdurne przepisy? Ale jakiś przepisik ograniczający starty zawodników z nacji, których nie lubimy, to byśmy sami chętnie wprowadzili, prawda? Kenijczyk, Etiopczyk, zapewne Ukrainiec, Ruski chyba też. Jeszcze jacyś?
Ludzie – spójrzmy wreszcie prawdzie w oczy. Fascynujemy się poziomem sportowym maratonu w Berlinie czy Londynie i sami też nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby to u nas Kimetto pobił nowy rekord świata. Ale na takie fanaberie nas niestety nie stać bo jesteśmy przy takim Berlinie czy Londynie BIEDAKAMI. Wpisowe w polskim maratonie wynosi niecałe 25 euro (a i tak istnieje całkiem spora gałąź przemysłu propagandowego wmawiającego biegaczom, że polskie maratony są drogie). Ile wynosi opłata startowa w stolicy Niemiec, Wielkiej Brytanii czy choćby Czech – wie każdy (no dobrze, może nie każdy – więc wyjaśniam, że wynosi kilkakrotnie więcej). Więc Kimetto ani Mutaia sobie tu nie sprowadzimy bo nie ma za co. Stać nas najwyżej na nazwiska, które gwiazdami były kiedyś: Paulę Radcliffe, Felixa Limo czy Josiah Thugwane. I ta pogoń za Berlinem i Londynem jeszcze potrwa, więc zanim stanie tu starcie nowy Denis Kimetto – będziemy mieli fazę pośrednią. Fazę jakichś nonejmów, którzy będą bezlitośnie golić polskich mistrzów.
Ta historia jest długa i skomplikowana, bo do Sebastiana Ogórka dołączył ze swoim tekstem Bartosz Olszewski. Polemika z Bartkiem jest dla mnie trudna osobiście, bo bardzo go lubię jako człowieka, a do tego jeszcze Bartek nigdy nie krył się ze swą bezinteresowną miłością do Maratonu Warszawskiego. Ale prawda jest taka, że Bartek nie napisał w swoim artykule całej prawdy. Po pierwsze – choć tekst kieruje niby do organizatorów małych biegów – tekst uderza w biegi duże. Poczytajcie zresztą komentarze pod tekstem. Podstawowe żądanie – mają być nagrody dla Polaków. No bo wszystko zgarniają Kenijczycy. Czyżby? Trzy tygodnie temu z pieniędzmi wyjechali z Warszawy po maratonie następujący polscy zawodnicy: Izabela Traskalska – 5. miejsce, czas 2:39, 8000 zł, Anna Wojna – 7. miejsce, czas 2:56, 4000 zł, Łukasz Oskierko – 8. miejsce, czas 2:26, 3000 zł, Agnieszka Kuzyk – 8. miejsce, czas 2:56, 3000 zł, Dariusz Nożyński, 9. miejsce, czas 2:27, 2000 zł, Dalia Delewska – 9. miejsce, czas 2:58, 2000 zł, Bartosz Olszewski – 10. miejsce, czas 2:28, 1000 zł. Powie ktoś – to są niewielkie kwoty w stosunku do nakładu pracy. Owszem. Ale ja powiem, że – z całym, naprawdę olbrzymim szacunkiem dla każdego z tych czasów – to są wyniki amatorów (z wyjątkiem Izy Trzaskalskiej, która może ze swojego 2:39 jeszcze sporo urwać). Polscy amatorzy – znakomici, o których wynikach nawet nie pomarzę – dostali szansę wejścia do pierwszej dziesiątki w największym polskim maratonie i ją wykorzystali, za co zostali nagrodzeni finansowo. W Berlinie, Amsterdamie, Frankfurcie, Londynie czy gdziekolwiek indziej z takimi czasami byliby o kilkanaście miejsc dalej, bo tam Kenijczyków i Etiopczyków obojga płci byłoby na starcie kilkudziesięciu. Dodatkowa klasyfikacja dla Polaków w ogóle nie była na Maratonie Warszawskim potrzebna by najlepsi polscy AMATORZY sięgnęli po nagrody finansowe.
A co z zawodowcami – spyta czytelnik. Przecież nie było na starcie tych, którzy są prawdziwą czołówką. Nie było ich z przyczyn, które już opisywałem w felietonie „A gdzie Polacy?”. Ale dodam do tego jeszcze dwa, bardzo symptomatyczne fakty. Po pierwsze: w tym roku nagrodą główną był samochód o wartości 120 tys. złotych. Ciekawi was ilu polskich zawodników ze ścisłej czołówki było zainteresowanych startem? Ilu zadało pytanie o rywali, szanse, prognozowane wyniki? Jeden, który w dodatku od razu znaczył, że chce się skupić na biegu w swoim tempie i o wygranej nie myśli. A potem i tak zrezygnował (zapewne z powodów zdrowotnych). A przecież żeby sięgnąć po tę główną nagrodę wystarczyło, by ukończyć bieg w czasie ok. 2:29 (wśród kobiet)! Dobrze, zostawmy nawet samochód – pierwsza kobieta na mecie wyjechała z 40 tysiącami. A pobiegła 2:33! To jest wynik będący w zasięgu co najmniej 6 Polek. Wystarczyło stanąć na starcie, pobiec swoje, wygrać z Kenijkami, Ukrainkami i Etiopkami i wyjechać ze sporą kasą. Więc do kogo pretensje?
I drugi fakt, sprzed roku. Parę miesięcy przed maratonem odezwało się do mnie dwóch polskich zawodników, że chcieliby pobiec w Warszawie. Jeden chciał, żeby wesprzeć go finansowo i opłacić mu obóz. Drugi – żeby dać mu startowe. Tego pierwszego na obóz wysłałem (pokryliśmy jego koszty podróży i chyba połowę kosztów pobytu). Drugiemu zaproponowałem to samo – zamiast startowego dostaniesz pieniądze na obóz, na którym przygotujesz się do startu. Tak to nie, on nie chce. On sobie wystartuje gdzie indziej, gdzie mu zapłacą. I sobie wystartował. I do dziś ma życiówkę taką, jak wtedy – mniej więcej 2:15. A ten pierwszy pojechał na obóz, przygotował się, na maratonie poprawił rekord życiowy, a w dodatku – wygrał cały maraton, samochód i pieniądze. Nazywa się Yared Shegumo. Jakieś wnioski?
Idealizowanie polskich biegaczy tylko dlatego, że są polskimi biegaczami i czynienie z nich męczenników jest przesadą. Bo są wśród nich i ludzie wspaniali i mali. Wielcy fajterzy i kombinatorzy. Tak samo wśród Kenijczyków, Ukraińców i innych nacji. Chcecie opowieści o tym, jak polscy biegacze zostawieni sami sobie (tzn. pozbawieni konkurencji zza granicy) już na starcie ustalają kolejność na mecie? Doskonale pamiętam początki kenijskiej imigracji do Polski i autentyczną radość wielu organizatorów, że „wreszcie ktoś rozbije te ustawianki”. No to rozbił, i to bardzo skutecznie. Myślicie, że polscy zawodnicy nie jeżdżą po biegach z weekendu na weekend i z dnia na dzień? Co pracowitszym polecam prześledzenie tego, jak jeden z polskich olimpijczyków-maratończyków przygotowywał się do startu olimpijskiego „metodą startową” – ścigając się wokół trzepaka niemal tydzień w tydzień. Chcecie takich opowieści?
Tak, powiedzmy sobie prawdę – Kenijczycy (a po części i inne nacje) przyjeżdżają do nas na biegowy zmywak. Polska pojechała na Wyspy i przetyka krany i zlewy, a Kenia jeździ do Polski ścigać się o 100 czy 200 euro. Bo to się jej opłaca.
Mam pytanie do tych wszystkich, którzy tak dzielnie walczą w obronie polskiego biegacza: czy macie świadomość tego, że polski biegacz jest drogi? O wiele droższy od reprezentującego ten sam poziom biegacza z Kenii czy Etiopii. Wierzcie lub nie ale dziś czarnoskóry gość mający życiówkę 2:09-2:10 może liczyć na bilet. Za startowe na poziomie ceny biletu (ok. 3000 zł) można ewentualnie skusić Polaka wolniejszego o 5 minut.
Pamiętacie rok 2012 i pierwszą metę Maratonu Warszawskiego na Stadionie Narodowym? Ależ to była euforia! Wpadliśmy wtedy na pomysł, żeby ten Narodowy połączyć z jakimś wspólnym projektem biegowego środowiska, który pomógłby wspierać polskich biegaczy. I zaproponowaliśmy aby kibice wchodzący tego dnia na trybuny Narodowego zapłacili po 10 złotych, które w całości poszłyby na fundusz stypendialny dla młodych, utalentowanych zawodników. 10 złotych. Fala hejtu, która nas zalała w ciągu godziny od opublikowania tej informacji była taka, że po pierwszy w historii Fundacji wycofaliśmy się z ogłoszonego już projektu. Zostaliśmy oskarżeni o to, że okradamy biegaczy, ich rodziny, że uniemożliwiamy ich najbliższym oglądanie finiszowych metrów i tak dalej. Jeszcze raz przypomnę – chodziło o 10 złotych. Troska biegowego środowiska o przyszłość polskich szybkobiegaczy okazała się warta mniej niż najmniejszy polski banknot.
Rozpisałem się, ale zbyt wiele wiem już o tym, jak funkcjonuje biegowy świat, by przejść nad tekstem, który mnie porusza, do porządku dziennego. Zresztą po to zacząłem prowadzić bloga. Na koniec więc kilka moich wniosków – tak na wszelki wypadek, żeby nie było wątpliwości jakie jest moje stanowisko.
1. Bieganie zawodowe jest dla większości zawodowych biegaczy zawodem. Tak dla Kenijczyków, jak i dla Polaków. Utrzymują się z tego i z zasady wybierają takie biegi, w których raczej zarobią niż takie, w których o zarobek trudniej. „Jak skończę karierę sportową to nie będę już biegał, to tylko mój zawód” – to bardziej sens cytatu niż cytat jako taki, ale sens oddaje. Kto to powiedział? Mistrz Europy w biegu na 800 metrów Adam Kszczot.
2. Od dbania o poziom sportowy polskich lekkoatletów (a więc i biegaczy) jest związek sportowy. Nazywa się PZLA. Organizator biegu jest od organizowania biegu, a wmawianie mu, że musi dbać o polskich biegaczy jest hipokryzją. Super, jeśli to robi. Ale – mówiąc wprost – rzadko mu się to opłaca. Fundacja „Maraton Warszawski” prowadziła dwukrotnie programy stypendialne dla polskich zawodników. Kosztowało nas to kilkadziesiąt tysięcy, współpraca była bardzo sympatyczna i niezwykle uczciwa z obu stron, ale na wynik sportowy w żadnym z tych przypadków to się nie przełożyło. Można powiedzieć – krew w piach.
3. W sporcie chodzi o to, że wygrywa ten, kto jest lepszy. Taka natura sportu. Liczba strzelonych goli, odległość, czas pokonania trasy. Więc jak Kenijczyk jest na mecie przed Polakiem to znaczy, że wygrał i był lepszy i zasłużył na proporcjonalnie większą nagrodę.
4. Wyjątkiem od reguły opisanej w punkcie 3 jest sytuacja, gdy pierwszy na mecie oszukał. Na przykład – połknął wiadro chemii. Wtedy – won. Ale jeśli chcemy powszechnych kontroli antydopingowych w trosce o dobro polskich biegaczy to bardzo proszę – niech związek weźmie w tej zabawie udział i finansuje choćby częściowo te kontrole. Nie wspiera biegaczy bezpośrednio – to niech się udzieli tutaj. A na chwilę obecną to nawet na mistrzostwach Polski kontrole nie są prowadzone z urzędu. Więc chyba nie mamy o czym mówić.
5. WAŻNE. Tak, uważam, że zalew tras biegów ulicznych przez bezimiennych przybyszów z Kenii (głównie to o nich chodzi) jest problemem tego sportu. Nie w Polsce – ogólnie. Gdyby ktoś miał wątpliwości – takie same problemy mają Niemcy, Holendrzy, Brytyjczycy. Oni też woleliby mieć swoich domowych herosów, którzy stają się bohaterami tłumów. Tylko że problem jest głębszy – białym ludziom coraz mniej chce się chcieć. Trenować, męczyć, wyrzekać. Sport jest bardzo niepewną ścieżką życiową, a sukces odnoszą w nim nieliczni. Czasy, w których była to jedyna szansa na wyrwanie się z zaścianka i nędzy, powoli mijają. I sport przegrywa z tabletem. A biały człowiek z człowiekiem czarnym. Bo dla tego drugiego ta zamiana placyku przed domem, na którym godzinami kopie się piłkę, na konsolę czy iPhone’a jeszcze nie nastąpiła.
6. No i jeszcze jedno. Podobno biegaczy cieszy, jak się w mieście pojawia konkurencja w postaci drugiego maratonu, bo rywalizacja jest zdrowa i wszystkim wychodzi na dobre. W czym więc problem? Cieszmy się, że przyjechali Kenijczycy. Wszak rywalizacja i jest zdrowa i wszystkim wychodzi na dobre. Po prostu – Polacy muszą się postarać bardziej.
PS 1
A tak już zupełnie na marginesie – czy to nie dziwne, że głos w obronie polskich biegaczy zabierają ci, którzy nie są w sprawie stroną? Dziwnym trafem nie znalazłem głosów tych, którym rzekomo dzieje się krzywda.
PS 2
Chociaż nie, słyszałem. W czasie Maratonu Warszawskiego 2012 zabrał głos w tej sprawie Henryk Szost. Mówił dość długo, że poziom sportowy Maratonu Warszawskiego jest słaby i że powinno się na bieg zapraszać lepszych zawodników zagranicznych, bo bieg maratoński w Warszawie musi być na wysokim poziomie sportowym. Dla porządku przypomnę, że na 6 miejsc na „pudle” – 4 zajęli wtedy Polacy.
Więcej na ten i inne tematy znajdziesz na blogu Marka Troniny na bloog.pl