Czytelnia > Czytelnia > Felietony
Szykować formę na sezon 2021 czy nie? Oto jest pytanie [Felieton]
Niezwykły i niekoniecznie najszczęśliwszy dla pasjonatów biegania rok 2020 dobiegł końca. Na horyzoncie już mamy kolejny sezon. Wielu biegaczy zastanawia się nad tym, czy warto w ogóle szykować formę na jakiekolwiek starty w tym roku. Postanowiłem i ja „głośno” pozastanawiać się nad tym na łamach naszego portalu.
Sezon 2020 był bardzo trudny i rozczarowujący dla wielu biegaczy. Ci, którzy szykowali formę na docelowe starty, czy to wiosną, czy jesienią, w wielu przypadkach musieli obejść się smakiem. A były i takie przypadki (sam się do nich zaliczam), że przez pewien czas trzeba było obejść się bez smaku. I bez węchu. Strasznie dziwne uczucie. To trochę tak, jakby biegać na bieżni mechanicznej bez możliwości regulacji tempa biegu, ustawionej pod chmurką. Niby jesteś na zewnątrz, wykonujesz aktywność, kręcisz tymi nogami, ale ani krajobraz się nie zmienia, dystans nie nabija, tempo jest nieodpowiednie i jeszcze nic z tym nie można zrobić. A do tego najczęściej jeszcze pada deszcz. Bez sensu.
Wchodząc w 2021 r. chyba wszyscy biegacze życzą sobie, żeby nowy rok okazał się lepszy niż poprzedni. A przede wszystkim, żeby udało się wrócić do normalności. Prawdopodobnie to, za czym wszyscy najbardziej tęsknimy to tradycyjne zawody biegowe. Marzymy, by w końcu stanąć na linii startu, ramię w ramię z innymi zawodnikami i we wspaniałym stylu pobiec po nowe życiówki. Ale czy naprawdę tego w głębi dusz pragniemy?
Kiedy myślę o tym, z czym wiążą się takie zawody, zaczynam mieć pewne wątpliwości. Pamiętacie, jak to jest pokonywać końcowe fragmenty biegu i wpadać na metę po takim wysiłku? Wywieszony język sięga pasa, co nie jest ani wygodne ani higieniczne ani estetyczne. Płuca palą, jakby dopadł je jakiś wirus wywołujący ciężki ostry zespół oddechowy (w skrócie z angielskiego SARS). W głowie kręci się jak po kilku lampkach szampana pitego już po kilku lampkach innych trunków. A na dodatek, całe ciało aż błaga o choćby skrawek miękkiego materaca, na którym będzie można położyć się i oddać w objęcia Morfeusza lub Hypnosa. Ba, czasami nawet Hadesowi trudno byłoby odmówić wspólnej podróży. Byle tylko zakończyć to piekło!
A ile czasu i energii trzeba włożyć w przygotowania do tych katuszy… Przecież trzeba regularnie biegać, najlepiej według jakiegoś planu. Tylko jak znaleźć odpowiedni? I jak dobrać go do tylu różnych dystansów i biegów, do których się szykujemy? Wszak stare biegowe porzekadło mówi, że „aby życie miało smaczek, raz dziesiątka, raz tysiaczek”. No nie ma wyjścia, trzeba realizować co najmniej 2 plany – jeden pod 10 km, drugi pod 1000 m. Biada tym, którzy dodatkowo celują w maraton, półmaraton, bieg na piątkę i jakieś starty stadionowe…
Walcząc o jak najwyższą formę, dbamy również o każdy detal. Weźmy na przykład dietę – żywimy się liśćmi sałaty rzymskiej, popijając je wodą lub obrzydliwym koktajlem z buraków, aronii, awokado, jarmużu, siemienia lnianego, żurawiny, jagód goi albo acai czy innego superfooda, który akurat jest w modzie. Czekolada, chipsy, hamburgery, frytki, majonezy i inne łakocie? Trzeba natychmiast o nich zapomnieć, bo od samego patrzenia na takie rzeczy, waga idzie w górę, a forma w dół. A wiadomo, że w przypadku biegów wytrzymałościowych, wycieniowani jesteśmy najskuteczniejsi.
To jednak nie koniec problemów z bieganiem. Każdy trening to przecież setki spalonych kalorii i ogromne ilości wydzielonego do atmosfery ciepła. I tu czas na moje najnowsze odkrycie – wyzwanie natury globalnej. Przeanalizujcie sobie dane dotyczące wzrostu popularności biegania oraz wzrostu średniej temperatury na Ziemi na przestrzeni lat. Korelacja jest uderzająca. Gdyby to amerykańscy naukowcy wpadli na porównanie tych danych, już dawno postulowaliby zakazanie biegania w celu ratowania planety! To nie samochody, samoloty ani żaden inny przemysł odpowiada za globalne ocieplenie, tylko tysiące dyszących, spoconych, rozgrzanych do czerwoności szaleńców udeptujących drogi, chodniki, parki, lasy i pola. Całe szczęście, że nikt oprócz mnie jeszcze nie odkrył tej korelacji. Mogę zachować ją w tajemnicy i zabrać ze sobą do grobu.
Przy okazji tych rozważań, nasuwa się pytanie, czy miłość do tradycyjnych biegów jest w stanie przezwyciężyć wszystkie powyższe niedogodności na tyle, by poniechać plany przygotowania formy pod sezon 2021? Kiedy pomyślę nad tym, że dalej mógłbym bezkarnie spożywać różnego rodzaju wcześniej zakazane przekąski, zamiast na treningu spędzać czas wolny na leżeniu na plecach lub przy jakimś serialu albo filmie, nie musieć głowić się, czy w ramach akcentu lepiej zrobić 6 powtórzeń po 800 metrów czy 8 powtórzeń po 600 metrów i nie rzucać na szalę wszystkich sił, by urwać na mecie z wyniku 1 czy 2 dodatkowe sekundy kosztem znalezienia później na stronie internetowej danego biegu odzierającego z resztek godności zdjęcia własnej twarzy wykrzywionej w grymasie bólu i z obowiązkowo wywieszonym językiem, to… aż mnie świerzbi, żeby wyjść na przebieżkę co najmniej tak długą jak to zdanie!
Niewykluczone, że to właśnie ten masochistyczno-irracjonalny pierwiastek szaleństwa jest tym, co tak kochamy w bieganiu. Dlatego nie mogę doczekać się powrotu do tradycyjnych formuł biegowych i liczę oraz wszystkim pasjonatom biegania, i nieskromnie także sobie samemu, życzę, by doszło do tego już w najbliższych miesiącach. A co jeśli wciąż będziemy czekać na „otwarcie” biegania? Forma nie pójdzie w las, a efekty uboczne, jakie przy okazji jej wypracowywania nas dotkną nie są chyba takie straszne. Do zobaczenia na biegowych ścieżkach w 2021 roku!
Zachęcamy także do słuchania naszego podcastowego cyklu „Czy tu się biega?”.